podróż w stronę słońca
detale
ok 1-1,5g mj na 4 osoby
raporty senna mara
podróż w stronę słońca
podobne
Sobota rano. Dzień piękny, wyczekiwany. Jeszcze nie wiemy jak piękny jest dziś świat, bo światło przysłania nam słomkowa roleta. Jest może koło 11 rano, umówieni jesteśmy na mieście dopiero o 14. Ja i G. ogarniamy się powoli, jemy śniadanie, pijemy kawę. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy. Maluję się, palimy lufkę, pokładam się ze śmiechu na podłodze, kończę makijaż. Wychodzimy. Jadąc na rowerach podziwiamy wiejski krajobraz. Mam wrażenie, że czytanie masowej ilości tripraportów o psychodelikach na kilka dni przed wywarło wpływ na moje postrzeganie świata. I nie mogę się nazachwycać nad tym jaki świat jest piękny - słonecznie, ciepło, cały świat ma niezwykłe barwy. Czuję podekscytowanie, mam przeczucie, że będzie to niezwykły dzień.
Wstępujemy pod drodze do znajomych, którzy w zasadzie dopiero co wstali, siedzimy, palimy szlugi, dołącza do nas M. i wszyscy we trójkę jedziemy dalej do K. Droga nie zajmuje dużo czasu, jest to raptem parę kilometrów. U K. chłopcy zajęli się naprawianiem czegoś w domu, ja generalnie odpoczywałam i przygotowywałam się do tripa. Przed 17 wychodzimy, idziemy na polanę z niezwykłą sosenką, z której wyrasta jakieś inne drzewo. Niestety okazuje się, że bardzo blisko tej miejscówki ktoś postawił dom, więc idziemy na skraj lasu. Rozkładamy się na trawie, każdy wciąga po 30mg Mahometa. Czekamy na efekty.
T + 15 min - przechodzimy się po polanie, machamy rękami przed twarzą licząc na pierwsze efekty. Kręcę fajki, bojąc się, że później już nie będę w stanie. Pierwszym zaobserwowanym efektem była bardzo wyraźnie odczuwana zmiana temperatury po przekroczeniu granicy cienia, może nic niezwykłego, ale bardzo namacalnego. Uczucie ściśniętego żołądka, które jak okazuje się później szybko przeszło. Chodzimy w kółko, cieszymy się, postanawiamy iść dalej.
T + 30 min - przechodzimy drogą przez las, poprzecinaną koleinami. Wydaje nam się bardzo stroma. M. mówi: "coś przeleciało koło mojej głowy, wyglądało jak pszczoła, brzmiało jak helikopter". Znów rozkładamy się gdzieś na trawie, obserwujemy pulsujące drzewa, G. rzuca na żarty: "Sprawdź czy masz tu wi-fi". Dostrzegamy drabinę prowadzącą na drzewo, biegniemy w jej stronę przez zaorane pole. Ziemia miło i jednocześnie nieprzyjemnie ugina się pod nogami, wyobrażamy sobie, że idziemy po brzuchu olbrzyma i stwierdzamy, że nie możemy się tu zatrzymać, bo jak się zatrzymamy to usiądziemy na tej orance, a od tego już niedaleko, aby zacząć kopać. Mi to uczucie zapadania się w podłoże nie spodobało się, zaczęłam uciekać na jakiś bardziej stabilny grunt.
T + 1h - Cieszymy się kolorami, atakują nas kwiaty, natrafiamy na studnie bez dna, ze wspinania się na drabinkę zrezygnowaliśmy. Zorientowaliśmy się, że mimo iż jesteśmy otoczeni przez naturę ze wszystkich stron, to całkiem niedaleko jest dość uczęszczana droga. Skręcam papierosa, o dziwo nie wydaje mi się to jakoś szczególnie skomplikowane, ale sam proces trwa chyba z 5min. Nie wiedziałam, że będzie mi się chciało palić na tripie. Widok bletki z tytoniem na różnym tle scala cały ten dzień w jedność i jest ciągle powtarzającym się motywem co jakiś czas.
T + 2h - Wyruszamy po wodę wzdłuż niekończącego się zaoranego pola. Wydaje się, że otacza ono całą kulę ziemską i wiecznie będziemy iść wzdłuż niej polną drogą. K. pobiegł przed siebie aż prawie dotarł do odległego horyzontu. Chłopcy nieszczególnie chcą wchodzić do "miasta", jak określaliśmy tak naprawdę małą wieś. Mi bardzo zależało, aby zmienić otoczenie, zobaczyć jak wyglądają budynki, wejść do sklepu. Zanim jednak zdążyłam przywyknąć, nastawić się na spotkanie z innymi ludźmi, zadzwonił mój telefon. Mama. Nie za bardzo jestem w stanie ogarnąć o co jej chodzi, a to jakaś poważna sprawa. Próbuję jak najszybciej zakończyć rozmowę. Jakoś się udaje. Wchodzę jako ostatnia do sklepu czując się lekko zagubiona i przytłoczona ilością przedmiotów wokół mnie. Znaleźliśmy wodę, poszliśmy do kasy. Ciesząc się, że ogarnęliśmy spotkanie z cywilizacją wracamy do natury.
T + 3h - Słońce zaczyna zachodzić, siadamy na polnej drodze, aby móc się nacieszyć ostatnimi jego promieniami i trochę odpocząć, bo przez dłuższy czas ciągle chodziliśmy. Zachwycamy się kolorami nieba i wszystkim dookoła. Palimy lufkę, skręcamy fajki. Zaczyna się robić zimno, co mobilizuje nas do ruszenia dalej. Choć perspektywa patrzenia w gwiazdy z dala od cywilizacji też wydaje się kusząca. Jednak ciemno i zimno trochę nas odstrasza. Przed wejściem między zabudowania znów zatrzymujemy się na lufkę.
T + 4h - Ciemno, idziemy chodnikiem wzdłuż drogi, samochody jadące z naprzeciwka nas oślepiają i stwarzają zagrożenie. Izoluję przestrzeń chodnika, oddzielając go od drogi i czuję się bezpiecznie. Docieramy do molocha w postaci sklepu Biedronka. Logo biedronki z szyldu wygląda dość mocno demonicznie, ale wchodzimy. Kupujemy czekoladę. M. zjadł pół tabliczki w czasie kiedy reszta uporała się dopiero z pierwszą kostką. Ruszamy na melanż ostateczny do znajomych.
Zaciera już się kompletnie granica czasu. Docieramy na miejsce, mnóstwo ludzi, ciężko się przyzwyczaić. Jednak po chwili jest już lepiej. Gadamy z ludźmi, połowa towarzystwa przesiaduje w kuchni, gdzie robią naleśniki (które będą tworzone jak naprawdę cały wieczór i nawet wczesnym popołudniem dnia następnego). Druga połowa namawia nas do picia wódki, większość nas rezygnuje. Jem na przemian naleśniki i czipsy, co chwile palę jakąś lufkę, w sumie spoko, ale zdecydowanie nie wygląda to jak melanż ostateczny. Większość towarzystwa się zmyła bądź zgonowała, zostały cztery osoby (z naszej ekipy tylko K. poszedł już do domu). Ogarnęliśmy pokój zapaliliśmy w kominku. Rozłożyłam się wygodnie i podnosiłam tylko po to, aby napić się piwa bądź zapalić lufkę. Było ciepło i błogo, leciała ciekawa nuta. Podniesienie się z kanapy wydawało się czynnością prawie niemożliwą, a jednak się udało. Wracamy do domu, jest po drugiej w nocy.
Następnego dnia mogłabym spać i spać. Za nic nie chciało mi się podnosić z łóżka, czułam się trochę wymięta psychicznie, nic mi się nie chciało. Ale trip bardzo mi się podobał, choć zdecydowanie spodziewałam się czegoś innego. Nastawiłam się na o wiele większe poczucie odrealnienia, halucynacje, dziwne schizy. A było pięknie, śmiesznie i wesoło. Niemożliwe lekko. Tego dnia nic nie istniało, żadne problemy dnia codziennego, to było piękne. Choć wydaje mi się, gdybyśmy tak bardzo się nie skupiali na podziwianiu w całości otaczającej natury, gonieniu od jednej atrakcji do drugiej, a skupili się bardziej na jednym jej elemencie (chociaż drzewach czy niebie) to wszystko wyglądałoby trochę inaczej. Warto kiedyś spróbować. Tak samo jak chciałabym spotkać się z 4-HO-MET’em lub jakimś innym psychodelikiem w dużym mieście.
- 9784 odsłony