sugar, how you get so fly?
detale
raporty t.rydzyk
sugar, how you get so fly?
podobne
Gwoli wstępu – trip po kartonikach z blottera WOW, które to miałem zareklamować przy okazji pisania raportu. Niestety z uwagi na to, że w moim wieku cykl kwasowy to 2, góra 3 podróże w roku, recenzja odsunęła się w czasie, nad czym ubolewam. W ramach przeprosin mogę jedynie przesłać wyrazy szacunku mojemu drogiemu Sprzedawcy:
O, cudowny nieznajomy! Obyś na swojej drodze przez życie spotykał wyłącznie osoby tak uczciwe, jak Ty sam. Wiedz, że blotter WOW dał nam całą masę radości, a myśląc o Tobie ciepło w trakcie doświadczenia, wysłałem całą masę pozytywnych wibracji, które przez hiperprzestrzenne łącze z pewnością rozświetliły Twoją aurę i wzmocniły dobrą karmę! Oby interes się kręcił i omijały Cię kłopoty i zmartwienia!
Szybko minęły nam pierwsze dni urlopu, tak że ani się obejrzeliśmy, a na kwaszenie nie zostało już zbyt dużo czasu, a mówiąc wprost - optymalnym terminem był czwartek. Pogoda tej jesieni stała się trochę nieprzewidywalna, bo choć, oczywiście, nie padało, to z rana potrafiły pojawić się chmury, a to okrywało cieniem nastrój, no i wykluczało tradycyjne tripowanie na golasa. Bez żaru słońca i przy zimnym, porywistym wietrze, wiejącym na tych szerokościach przez cały rok, było po prostu zbyt chłodno. Obłoki co prawda znikały koło południa i plaża stawała się ponownie paląco-chłodnym zmysłowym dysonansem, ale nie chcieliśmy wrzucać w drugiej połowie dnia, bo bezsenna noc w hotelu pełnym obleśnych, tłustych ludzi byłaby piekłem prosto od Boscha.
Tak więc zabukowaliśmy w naszych mózgach czwartek, bez oglądania się na pogodę.
Dzień podróży wstał ponury, co więcej – daleko na północy widać było masywną, czarną chmurę, zajmującą ćwierć nieba. Kiedy po wyjściu z hotelu skierowałem się właśnie w jej stronę, musiałem przypomnieć żonie, że przecież zgodnie z zasadą „nigdy nie tripuj tak samo” ustaliliśmy, że wypróbujemy nieznaną, lewą część plaży. Przekuśtykaliśmy w piachu jakieś dwa kilometry, zanim znaleźliśmy odpowiednie nagromadzenie kamiennych kręgów, z których jeden, nieco na uboczu, nie był jeszcze zajęty.
Korzystając z jej chwili nieuwagi, połknąłem trzy znaczki, aby postawić ją przed faktem dokonanym i ukrócić zwykłe w tych sytuacjach rozważania, czy pora jest dobra, czy set i setting odpowiada, czy się nie otrujemy i nie zwariujemy, i czy nam nie zostanie. I w sumie to lepsze rozwiązanie, bo blotter WOW zrobiono na grubym, kredowym papierze i nigdy na dziąśle nie zwija się w kulkę, ani nie rozpuszcza, co jest trochę mało przyjemne. Żona utyskiwała chwilę, że nie przegadaliśmy sprawy, że nie uspokoiłem jej, że może dzień nie jest odpowiedni, ale wreszcie załadowała karton na dziąsło, mówiąc że jest niepołykalny, i zajęliśmy się czekaniem, uważnie obserwując niebo. Łaty błękitu dawało się dostrzec to tu, to tam, ale nie w okolicach słońca, a wiatr, zawracając co chwila, nie dawał nadziei na to, że zaświeci w jakimś przewidywalnym czasie. Mało tego, gigantyczna czarna chmura zmieniła kształt, przemieszczając się teraz także na wschód. Wyraźnie widzieliśmy, jak długie, ciemne słupy ulewy ukośnie cięły horyzont, mocząc pobliskie wyspy i zasilając ocean.
I nagle - kap… kap… kap… To zdradziecki wiatr, w mgnieniu oka, przepchnął wielkiego potwora nad naszą plażę, sprowadzając deszcz. Czując pierwsze krople, przypomniałem sobie, że koc jest od spodu obszyty winylem, pobiegliśmy więc szybko do kamiennego kręgu i dosłownie chwilę po tym, jak szczelnie nakryliśmy się obróconą płachtą, kapanie zamieniło się w istną kanonadę! Oberwanie chmury!
Tak więc na wchodzącym kwasie siedzieliśmy na plaży w środku ulewy, pod śmierdzącym stęchłymi olejkami kocem, pośród niezbyt przyjemnych zapachów wydobytych przez wilgoć z otaczających nas kamieni i endemicznych krzewów, które łapią cały syf, wiejący po pustyni.
— Wkurzają mnie te krzaczory — wycedziła żona.
— Nie myśl tak o nich — powiedziałem — to dzielne rośliny, które potrafiły poradzić sobie na pustyni. W każdej z tych kulek jest rezerwa wody na ciężkie dni. To jedyne miejsce na świecie, w którym żyją.
— Ty to zawsze potrafisz tak pozytywnie na wszystko spojrzeć…
Deszcz padał i padał, tak już może z pięćdziesiąt sekund, aż nagle… przestał. Wyszło słońce. Na chwilę, rzecz jasna, bo niebo wyglądało jak biała krowa w błękitne łaty, które gnając, jak szalone, to gasiły nadzieję na pogodę, to znów rozpalały żar na naszych skórach. Grunt, że nie padało.
Usiedliśmy nad brzegiem, żona już od paru chwil czuła wywijanie się żołądka.
— Kiedy kwas wchodzi, nagle wygodniej mi siedzieć prosto, zamiast się garbić — zauważyłem, czując, powodujący erekcję kręgosłupa, łagodny pływ energii w moim płynie rdzeniowym.
Zatopiliśmy się w rozmowie, pytając się co jakiś czas, czy już coś czujemy, śledząc jednocześnie z uwagą plamy światła śmigające po piachu. Otoczenie zaczęło wyglądać nierealnie, jak w kinie 3D. Chmury musiały być nisko, bo granica między jasnością i cieniem była bardzo ostra, bez szarości, zupełnie jak w „Jesieni w Pekinie”. Lekko drżąc na wietrze, witaliśmy gromkim „ŁOOOOOOOOO!!!” każdą wpadającą na nas z impetem łatę świetlistego żaru, każdą kolejną coraz większą, coraz dłuższą, aż wreszcie zaskoczyło nas, zupełnie nie wiadomo skąd, czyściusieńkie niebo.
— Myślisz, że moglibyśmy teraz odpaść? — zapytała moja żona.
— Spróbujmy!
Nareszcie nago położyliśmy się w piachu i zamknęliśmy oczy. Przestrzeń była pełna kolorowych barw i niedorzecznych idei.
„Gdyby ktoś mógł teraz pozbierać wszystkie moje głupie myśli” — pomyślałem i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie poziomy koncentrycznych, kołopodobnych, kolorowych paralaks otrzymały swoje własne wróżki, po kilka sztuk na każdy krąg. Panienki unosiły się niewysoko nad gruntem i synchronicznie, seksownym ruchem drobnych rączek, łapały głupie myśli w postaci szarych kłębków, unisono dołączały je do naręczy, czy też koszyków, które każda z nich miała na drugim ramieniu. To było naprawdę dobre!
Tak właśnie zaczęła się zawierucha, z której pamiętam jedynie drobne przebłyski. Była więc fantastyczna maska, która lecąc przez kolorowy tunel dawała się dowolnie kształtować, wykrzywiać i zgrymaszać, czasem jak Talia lub Melpomena, w innej znów chwili - jak szyderczo uśmiechnięty demon. Matowa, lśniąca, lustrzana, aksamitna, pokryta fakturą. Pamiętam też jakieś natrętne, niestety obrzydliwe, wizje seksualne, w które zacząłem brnąć coraz głębiej, pomimo usilnych prób odwrócenia od nich uwagi czymś innym. Dopiero kiedy zebrałem się w sobie i zacząłem wizualizować się jako potężnego maga, który zagłębia dłonie w kłębie jaźni, jedną ręką wabiąc wizje piękne, drugą ohydne i powoli ale zdecydowanie rozdziela je jak jin i jang – udało mi się opanować nawał penisów i wypełnianych przez nie odrzucających, brudnych i robaczywych otworów.
Otwierałem czasem oczy i zerkałem na żonę, ale sądząc z jej bezruchu, błogiego uśmiechu i sterczących sutków, musiała bawić się świetnie.
Pojedyńcze ziarenka piasku, pływające między uszami uderzenia fal, urwane słowa współplażowiczów – wszystko to malowało za zamkniętymi oczami wspaniałe nowe wyspustki ruchomych, morfujących fraktali. Każdy podmuch wiatru zdawał się szeptać, jego gwizdy opowiadały niezrozumiałą historię przywianą z innej części pustyni. Wiuuuuu… wuuuuu… fiuuuu… Hu, hu, hu… Śśśśśś… szszsz… wuuuuu…
Ponownie otworzyłem oczy, napotykając tym razem spojrzenie żony.
— Lecę — powiedziała.
— Im bardziej stajesz się bierna, tym jest mocniej.
— Wiem…
— Rozłóż ręce i nogi, rozczapirz palce, czujesz o ile lepiej wtedy dostrajasz się do wyspy?
— Czuję…
— Spróbuj nie być odbiornikiem tego wszystkiego, bardziej pasywną anteną…
Zamykam oczy, dostrajam się. Świetliste, złote strumienie energii, pędzące z dalekich zakątków wszechświata, w kierunkach sobie tylko znanych. Niezliczona ich ilość. Energetyczna megaautostrada. Infostrada. Komunikacja w każdą stronę. Patrzyłem na nie trochę spoza, tak jakbym obserwował z loży parkiet dyskoteki, na którym toczy się szalona zabawa. Byłem tam, ale jednak nie POŚRÓD nich, tylko jako zewnętrzny obserwator. Spokój, spokój… nie być aktywnym odbiornikiem, tylko pasywną anteną, przeźroczystą dla sygnału. Nie podbierać sygnału. Niech nawet nie zauważy, że przeze mnie przeszedł… i…
Potężna wiązka złotego, oślepiającego światła, szeroka jak ja, przeszyła centralnie moje ciało. Tak, jakbym, niespodziewanie dla samego siebie, przez balustradę skoczył w dół, w kierunku parkietu, a tańczący wyciągnęli ręce i, zapewniając łagodne lądowanie, natychmiast wciągnęli do zabawy. W tymże ułamku sekundy zalała mnie niemożliwa do ogarnięcia umysłem euforia, która spowodowała, że z moich ust wydobyło się gromkie — ŁoooooOoooOoooo!!! — po czym wybuchnąłem śmiechem, kiedy promień, przeszywszy klatkę piersiową, poleciał dalej, szybciej i jaśniej, pozostawiając nieodparte wrażenie: DZIEL SIĘ! PODAJ DALEJ, PRZECIEŻ WIEMY ŻE TU JESTEŚ, GŁUPTASIE!!!
Pot, filtr przeciwsłoneczny, leżenie bez ubrania w piachu. Można sobie wyobrazić, jak wyglądaliśmy. Czy należałoby się, w trosce o zdrowie własnej skóry i aby dzieci mogły się długo cieszyć rodzicami, wygrzebać na chwilę, obmyć i ponownie natrzeć? Dziesięć w dwunastostopniowej skali natężenia ultrafioletu! Nieeeeee, to by było zupełnie nie na miejscu! Chcę dalej płynąć w przestrzeni i kolorach! Gdybyście widzieli to, co ja teraz widzę, też by się wam nie chciało smarować! To co, że słońce nas smaży?!
Staram wyluzować się jeszcze bardziej, nastrajam na kosmiczne energie opuszki palców, włosy i sierść, całą przylegającą do ziemi powierzchnią odbieram wibracje wyspy, wiatr ciągnie dalej swoją historię. Przez moment POJMUJĘ i DOZNAJĘ jak pojedyńcza klatka mojej rzeczywistości prześlizguje się po krajobrazie funkcji falowej całego wszechświata, i że to wcale nie jestem ja, tylko wręcz przeciwnie, jeden z możliwych kolapsów definiuje całą rzeczywistość, od najdalszych kresów wszechświata do moich myśli. To konstantacja pełna mocy, choć już w tej chwili wiem, że za nic nie będę mógł potem na trzeźwo przywołać, ani opisać tego doznania. Kolejne łagodne kolapsy. Wizja urywa się. Chłód.
Otwieram oczy i widzę, że słońce znikło! Pochmurno? Mało powiedziane! Jest CIEMNO! Zerwał się JESZCZE SILNIEJSZY WIATR! To chyba huragan!
— Na miejscu tych gości — krzyczę przez zawieruchę, wskazując w stronę kajtów na wzburzonym oceanie — kurewsko bym się teraz bał!
Straszny musi być ze mnie tchórz, bo oni nawet nie zaczęli zawracać do brzegów! Szaleństwo w wichrze i pośród grzywaczy tworzonych przez silny wiatr płynący od lądu, najwyraźniej im się podobało!
— To chyba ostatnie sekundy, żeby dobiec pod koc!!!
I była to prawda, bo zanim zdążyliśmy unieść się piasku, deszcz lunął z prawdziwą furią, zmieniając naszą skórę w błoto. Widząc popłoch plażowiczów, próbujących łapać odlatujące przedmioty, śmigających w ocean kajciarzy, ciemność i zacinający deszcz, pobiegłem do torby, aby wszystko to uwiecznić na filmie. Wiatr próbował wyrwać mi z rąk telefon, a ja tańczyłem w strugach deszczu, usiłując uchwycić chmury, kajty, panikę, ulewę i ciemność, rycząc przy tym radośnie — Patrzcie! To jest ten sam dzień! Ten sam! Chwilę temu tarzaliśmy się w upale na golasa!!!
Nie minęły dwie minuty i wyszło słońce, które w przeciągu kolejnych dziesięciu minut osuszyło plażę. Nie było nawet widać, żeby coś padało…
Postanowiliśmy przysmażyć sobie teraz dla odmiany tyłki i położyliśmy się w piachu na brzuchu, rozkoszując się fakturą piasku, głaszcząc go, pieszcząc, gniotąc w dłoniach. Ponieważ przez zeszłe dni dokarmiałem mózg „Pięknym pytaniem” Franka Wilczka, książką w której fizyk-noblista zastanawia się, czy piękno jest naczelną zasadą żądzącą światem fizycznym, temat rozmowy szybko zszedł na kwestie tak abstrakcyjne jak śmierć cieplna wszechświata.
— No i jaki to wszystko ma sens? — zastanawiała się żona.
— Sens? Popatrz no tylko, co jedno pokolenie znaczy dla tej planety! — zaśmiałem się i przesiałem przez palce piasek, który pełen tu jest wapiennych drobinek. Zmielone pancerzyki porwał wiatr w stronę pustyni — Ktoś kiedyś będzie stąpał po naszych kościach…
— Tyle śmierci…
— Którą zwycięża życie. Pomyśl, zanim dopłynęli tu biali osadnicy, musiały zdarzać się takie dni jak ten. Wyobraź sobie aborygenów, którzy po dniu pracy, po wydojeniu kóz, przychodzili tu na plażę w rozkoszowali się słońcem. Tubylczy chłopcy i dziewczęta, kochający się w piasku…
— Nie musiałeś tylko mówić o tych kozach!
— No przecież nie leniuchowali cały dzień, chciałem w ten sposób podkreślić radość z chwili wytchnienia!
Pokrywa chmur uległa odwróceniu – teraz była to błękitna krowa w białe łaty. To wywołało kolejne niesamowite efekty świetlne, które w połączeniu z niewidzaną tu wcześniej przejrzystością powietrza, zaczęły malować krajobrazy wywołujące niekończące się estetyczne orgazmy, westchnięcia i zachwyty. Woda z turkusowego zmieniła się w akwamarynę. Sunąca po niebie pokrywa raz stawiała nas w słońcu, oczerniając pobliskie wyspy, innym razem odwrotnie – zaciemniała naszą plażę, niby widownię, oświetlając wysepki słupami światła, niczym aktorów na ciemnej scenie. Zaburzenie postrzegania głębi powodowało, że przy każdym mrugnięciu archipelag przeskakiwał – najpierw zdawał się odległym, ale niebotycznym pasmem gór, potem – kamieniem w wodzie, około pół metra od mojego nosa.
Na niemym podziwianiu upłynęły nam kolejne godziny, aż do odpływu, który po raz kolejny odsłonił zaskakujące i przecudowne formacje dna, o których nie mieliśmy pojęcia. Zaraz też zaczęliśmy je penetrować, odchodząc coraz dalej od naszego obozowiska. Większość ze skał oczywiście ostra, szorstka i śliska – mieszanka niezwykle niebezpieczna na trzeźwo, a co dopiero w zmienionym stanie świadomości! I tak się tam pchaliśmy – do płytkich basenów, na samotne skałki, niektóre żółto-zielone, jak podbrzusze żółwia, niektóre czarne i chropowate, jak skóry fantastycznych, groźnych gadów – smoków i jaszczurów. Najbardziej niesamowite były płaskie, płytowe fragmenty dna, które opadały wgłąb oceanu majestatycznymi schodami, szatańsko kusząc do odchodzenia coraz dalej od brzegu, „chodź, chodź, jest całkiem płytko!”. W dodatku w gładkich płytach zdarzały się co jakiś czas oka, w których tkwiły czarne, okrągłe kamienie, połyskujące srebrnymi i złotymi minerałami w świetle zachodzącego słońca. Im było niżej, tym kolory stawały się coraz bardziej pastelowe – beżowy piasek, beżowoniebieskie niebo, szare chmury. Tylko wyspy nadal jeszcze oświetlone silnym, bocznym światłem nabrały nowych kolorów, a długie cienie uwydatniły ich wypukłości.
Po kolacji poszliśmy podziwiać niesamowitą prawie-pełnię, z chmurami podświetlonymi od góry na niebiesko jasnobiałym światłem księżyca, po czym moja żona, jak zwykle, bez najmniejszego problemu zasnęła. Ja rzucałem się z boku na bok, aż w końcu dałem za wygraną i spędziłem noc w jedynym miejscu, które mnie nie drażniło – wannie.
Następnego dnia dopadł mnie przecuowny afterglow, w trakcie którego tańczyłem na plaży: nago i z słuchawkami na uszach, do wtóru Carbon Based Lifeforms, Artsa The Beatdoctora, Beats Antique, Nilsa Pettera Molværa i Wacława Zimpela. Przechodzący tamtędy Janusz (choć mi bardziej wyglądał na Rysia) rzucił tylko:
— Nie mają, kurwa, gdzie z tymi fiutami na wierzchu latać?!
- 14883 odsłony
Odpowiedzi
Wstęp jak z "Ogniem i mieczem", bez kitu
No Sienkiewicz by tych chmur złowieszczych nie opisał :D tak to czytałam, jakbym właśnie wstęp z Ogniem i mieczem" miała przed oczami, że to był dziwny rok- tutaj ten sam klimat :))
Świetnie mi się Twoje wpisy czyta!!!
http://lozadlavipow.blox.pl/
blogerkoćpunka
Matkoboska! "Sienkiewicz"?!
Matkoboska! "Sienkiewicz"?! Czyli prawdą jest, że kobiety potrafią okrutnie zranić... Ale, oczywiście, cieszę się, że miło Ci się czyta moje wpisy...